wtorek, 30 sierpnia 2016

Katarzyna Bonda, „Maszyna do pisania. Kurs kreatywnego pisania”



„Przez ponad trzynaście lat trenowałam pióro w prasie. […] Kiedy osiągnęłam dziennikarski szczyt i powinnam była odcinać kupony od swojej kariery, zniszczyłam wszystko i odeszłam donikąd, żeby wreszcie robić to, o czym zawsze marzyłam: pisać książki.” (s.12)
Katarzyna Bonda dopięła swego: pisze książki, a dokładniej powieści kryminalne; fakt, że są to powieści kryminalne, a nie kryminały, jest istotny. Do tej pory przeczytałam „Florystkę” i „Tylko martwi nie kłamią”, ale mam zamiar wygospodarować kiedyś trochę czasu na przeczytanie tetralogii kryminalnej „Cztery żywioły Saszy Załuskiej”. Bonda, gdy już rzuciła pracę jako uznana dziennikarka, wytrwale poznawała tajniki warsztatu pisarskiego, czyli narzędzia, którymi posługują się pisarze, by ich powieść nie składała się z mniej lub bardziej chaotycznie rozrzuconych elementów, ale była konstrukcją dopracowaną. Moje czytelnicze doświadczenie z prozą pisarki potwierdza, że opanowała ona warsztat do perfekcji. Natomiast z wywiadów z autorką dowiedziałam się, że zanim jeszcze zasiądzie za ekranem laptopa, by pisać, tworzy precyzyjne plany, w których rozpisuje poszczególne sceny, a także kwestionariusze bohaterów. Pozwala jej to zapanować nad całym bałaganem, jakim jest jeszcze niestworzony, będący początkowo jedynie kruchą ideą, świat powieści.
Dlatego też nie powinno nas dziwić, że w jej poradniku, „Maszynie do pisania” znajdziemy właśnie rady dotyczące rzemiosła pisarskiego. Zadziwia jak wiele spraw trzeba przemyśleć i dopilnować zanim wystuka się na klawiaturze pierwsze zdanie swojej pierwszej powieści. Bonda daje nam do rąk narzędzia. Czy cokolwiek z nimi zrobimy to już nasza sprawa, sprawa naszej samodyscypliny i pracowitości. Tych, którym pozostały resztki wiary w dotyk muzy, autorka próbuje otrzeźwić, zaś tym, którzy potrafią godzinami ślęczeć nad pustym monitorem z migającą kreską, daje przykłady inspiracji.
Kurs Katarzyny Bondy dotyczy oczywiście klasycznego typu powieści z rozbudowaną, linearną fabułą. Pisarka pomaga w stworzeniu psychologicznie wiarygodnych bohaterów, zbudowaniu przemyślanego świata przedstawionego i wybraniu typu narracji. Przypomina, że dialog to mowa potoczna, a więc język raczej niepracujący na najwyższych rejestrach. Zwraca uwagę na kontrę odgrywającą bardzo istotną rolę na każdej płaszczyźnie dzieła. Bez treningu nie ma mistrza, dlatego też najbardziej ambitni mają okazję wykonania ćwiczeń pisarskich kończących każdy rozdział. Bonda ostrzega, że praca pisarza to zawód dla szaleńców (oczywiście w pozytywnym tego słowa znaczeniu); sława nie przychodzi szybko, a czasem nawet wcale, natomiast trudy, jakim każdy autor książek musi sprostać, bywają przytłaczające. Załamania nerwowe pisarzy i syndrom pustej kartki to chyba nie do końca mity.
Dla mnie „Maszyna do pisania” była poradnikiem orzeźwiającym i otrzeźwiającym, otwierającym oczy na wiele spraw związanych z pisaniem, mnogość decyzji, jakie musi podjąć autor, zanim jego mglista idea oblecze się w słowo. Powieść musi mieć konkretnych bohaterów, których śladami czytelnik będzie chciał podążać, wciągającą fabułę, akcja zaś musi toczyć się w jakimś, najlepiej niedostępnym w normalnym życiu czytelnikom miejscu, i tak dalej, i tak dalej… Do zbudowania świata przedstawionego możemy użyć tylko jednego, trwałego i niejednoznacznego tworzywa, jakim są słowa – wodzące na pokuszenie i usilnie dopraszające się naszej uwagi. Aby otworzyć przed czytelnikiem świat naszej opowieści, musimy używać tych najbardziej sugestywnych słów, budować ze zdań solidne, dotykalne mosty, by czytelnik mógł bezpiecznie przez nie przejść; wyrwać się na chwilę ze swojego świata i wejść do naszego, powieściowego.
Często odnoszę wrażenie, że większość ludzi nie postrzega pracy pisarza jako pracy, a zawodu pisarza za żaden zawód nie uważa, co najwyżej za hobby. Tymczasem, aby napisać książkę (dobrą książkę) i ją wydać, trzeba wysiłku należącego do tych największych, wysiłku umysłowo-fizycznego.
Czytajcie „Maszynę do pisania” z myślą, że to „tylko” teoria. Teoria to baza, wiedza na temat istnienia pewnych narzędzi. Dopiero codzienny i cierpliwy trening czyni mistrza.
„Masz jakiś nadmiar w sobie lub jakiś brak, którym chcesz się podzielić. Z tego rodzą się książki. To jest właśnie twój dar.” (s. 17)

poniedziałek, 22 sierpnia 2016

Co przeczytałam ostatnio?

1. Olga Tokarczuk, „Księgi Jakubowe albo Wielka Podróż...”

Myślałam, że nie dam rady przeczytać „Ksiąg Jakubowych”. Dawkowałam je sobie po trochu z uwagą i cierpliwością, na jaką zasługują, aż nagle pewnego wieczoru okazało się, że moja „wielka podróż” śladami charyzmatycznego, choć często mnie odstręczającego Jakuba Franka dobiegła końca.  Księgi Jakubowe” to bez wątpienia najwybitniejsza książka (księga?) Olgi Tokarczuk. Wielopoziomowa, odmalowująca XVIII-wieczny świat, historyczna i zarazem mistyczna wielka opowieść. 
Czytając tak opasłe dzieło, bez wątpienia można ćwiczyć cierpliwość, dlatego dla niecierpliwych (w tym mnie) taki oto cytat: Być niecierpliwym to znaczy nigdy nie żyć naprawdę, a być zawsze w przyszłości, w tym co się wydarzy, ale czego przecież jeszcze nie ma. Czy ludzie niecierpliwi nie przypominają duchów, które nigdy nie są tu, w tym miejscu, i teraz, w tej właśnie chwili, ale wystawiają głowę z życia jak ci wędrowcy, którzy podobno, gdy znaleźli się na końcu świata, wyjrzeli poza horyzont. Cóż tam zobaczyli? Cóż może ujrzeć niecierpliwy?” (s. 49 liczona od końca. Dlaczego od końca? No cóż, tak są po prostu ponumerowane strony. ;))
Zdanie Aszera Rubina na temat głupoty: „Aszer Rubin uważa, że większość ludzi jest głupia i że to głupota ludzka sprowadza na świat smutek. Nie jest to grzech ani cecha, z którą się człowiek rodzi, ale zły pogląd na świat, błędna ocena tego, co widzą oczy.” (s. 866)
I jeszcze przypomnienie dla tych, co żyją przeszłością: „Bóg stworzył człowieka z oczami z przodu, a nie z tyłu głowy, co znaczy, że człowiek ma się zajmować tym, co będzie, a nie tym, co było.” (s. 886)

2. Evžen Boček, „Ostatnia arystokratka”

W przeciwieństwie do „Ksiąg Jakubowych” zabawną książkę Evžena Bočka można przeczytać w dwa wieczory. Dlatego jeśli zauważyliście, że ostatnio jesteście zbyt poważni i chcecie nabrać trochę dystansu, koniecznie po nią sięgnijcie. Narratorką „Ostatniej arystokratki” jest właśnie ostatnia arystokratka, czyli młoda Maria, trzecia Maria z rodu Kostków, która wraz z rodziną opuszcza Amerykę i osiedla się na odzyskanym zamku w Czechach. Kostkowie zastają na miejscu kasztelana, kucharkę i ogrodnika, którzy okazują się dość osobliwymi służącymi. Kucharka Cicha zabiera się za gotowanie dopiero, gdy sobie „golnie”, kasztelan Józef nienawidzi „muflonów” (turystów), a ogrodnik większość czasu spędza, analizując stan swojego zdrowia. Rzeczywistość w „Ostatniej arystokratce” jest chwilami wręcz surrealistyczna. Niewiele jest książek tak zabawnych – pisarze na ogół tworzą opowieści raczej smutne niż wesołe; łatwiej jest napisać melancholijną, bolesną historię niż stworzyć powieść humorystyczną i zyskać uznanie krytyki i czytelników.

3. Toni Morrison, „Umiłowana”

124 był nawiedzony, Pełen dziecięcego jadu. Wiedziały o tym kobiety mieszkające w tym domu i wiedziały dzieci. Przez wiele lat każdy radził sobie z tym, jak mógł, ale w 1873 roku Sethe i jej córka Denver pozostały jedynymi ofiarami domu.” (s. 9)
dotrzeć do miejsca, gdzie można kochać wszystko, co się chce – bez pytania kogoś o zgodę na marzenia – no, to dopiero jest wolność” (s.217)
Ta książka to klasyka i nic dziwnego, bo opowiada o niewolnictwie w absolutnie dojmujący, niejednoznaczny i niepodrabialny sposób. To lektura wymagająca – dopiero wraz z rozwojem historii znajdujemy odpowiedzi na wiele pytań, które pojawiają się w nas podczas czytania początkowych stron „Umiłowanej”.

4. Jessie Burton, „Miniaturzystka”

Petronella Oortman stoi na progu domu swego nowo poślubionego męża i stuka do drzwi kołatką w kształcie delfina, nagle onieśmielona spowodowanym przez siebie łomotem. Nikt się nie zjawia, choć się jej spodziewają.”(s.15)
Akcja rozgrywa się w 1686 roku w Amsterdamie. Centralnym symbolem w „Miniaturzystce” jest domek dla lalek będący repliką zamieszkiwanej przez głównych bohaterów kamienicy. Świat w „Miniaturzystce” jest pełen tajemnic i mroku, nie sposób przejść wobec tej pięknej i magicznej opowieści obojętnie. Postacie są bardzo wyraziste, spotkamy tu Nelle, która stopniowo przeradza się w silną kobietę, jej męża, zamożnego kupca Johannesa Brandta i jego siostrę, oschłą i surową Marin, a także zagadkowych służących. Ale czy uda się nam spotkać miniaturzystkę – tę specyficzną komentatorkę życia Brandtów? Przekonajcie się sami, bo bez wątpienia warto :).
Tutaj czuje się marionetką, naczyniem, w które inni wlewają swoje myśli. I nie mężczyznę poślubiła, lecz świat. Złotnicy, szwagierka, dziwne znajomości, dom, w którym czuje się zagubiona, i ten w miniaturze, napawający ją przerażeniem.” (s. 118)



środa, 17 sierpnia 2016

63. urodziny Herty Müller

źródło zdjęcia: Foto © by Ekko von Schwichow
Dziś Herta Müller, laureatka Literackiej Nagrody Nobla z 2009 roku, obchodzi swoje 63 urodziny. Jeśli ktoś już miał okazję spotkać się z jej twórczością, wie, że nie jest to twórczość radosna, ale pełna skondensowanego cierpienia. Do tej pory przeczytałam dwie jej książki – a właściwie książeczki ze względu na ich niewielką objętość – „Głód i jedwab” i „Dziś wolałabym siebie nie spotkać”. Obie stanowią porażający opis życia w czasach totalitaryzmu.


„Głód i jedwab” to zapis doświadczenia osoby, która dzieciństwo i młodość spędziła w kraju komunistycznej dyktatury. Aby opowiedzieć o tym, co działo się w Rumunii, Jugosławii i banackiej wsi w czasach, gdy kontroli poddane było wszystko, począwszy od sfer tak prywatnych jak kobiece ciało, autorka wybiera formę eseju. Podczas gdy w świecie opisywanym przez Herte Müller myślenie było czynnością zakazaną, to w jej esejach myśl stanowi punkt centralny. Myśl dążąca do prawdy, metaforyczny obraz i konkret wydarzeń przenikają się, tworząc wiarygodne świadectwo obłędu głodu, lęku i nieufności.
„Tasak połyskiwał. Sprzedawca rąbał czerwono-niebieski zamarznięty kamień. Przed wagą stała kolejka. Ludzie o tępych spojrzeniach. (...) Kamień składał się z kurzych szyjek, skrzydeł, nóg, głów. Zostały włożone do wody i zamrożone. (...) Na wpół suche drzewa rzucały cienie składające się tylko z gałęzi. Na chodnikach wyglądały jak koślawe poroże. Obok nich przechodziła kobieta w szpilkach. (...) Swoją grudkę mięsa trzymała tuż przy bladoczerwonej jedwabnej sukience. (...) Pomyślałam: głód i jedwab.*”

Bohaterką „Dziś wolałabym siebie nie spotkać” jest pracownica fabryki tekstylnej, która co tydzień jeździ do siedziby SB na przesłuchanie. Prawie nie ma tu akcji, za to jest dużo wspomnień, nieuporządkowanych i przygnębiających obrazków z przeszłości pojawiających się w głowie kobiety podczas jazdy tramwajem. Przeszłość okazuje się równie mroczna jak teraźniejszość; przyglądamy się bowiem m.in. patologicznemu małżeństwu rodziców bohaterki, dowiadujemy się o zesłaniu jej dziadków do obozu pracy czy o śmierci najlepszej przyjaciółki.
„Obojętność powoduje zaniedbanie zewnętrzne, w jej przypadku tak nie było. Była raczej wewnętrznie zdziczała albo dumna z samotności, albo obca samej sobie, odkąd zerwała się ta więź. Ani radosna, ani smutna, z niezmiennym wyrazem twarzy. Szklanka wody miała w sobie więcej życia niż ona. Przypominała ręcznik, kiedy się wycierała, stół, kiedy z niego sprzątała, krzesło, kiedy siadała.**”

Dla mnie książki Müller to przede wszystkim jej język – jedyny w swoim rodzaju, metaforyczny, wybitny. Jej zdania są jak igła przekuwająca materiał rzeczywistości, szpikulec zaostrzony do granic możliwości.

* H. Müller, Głód i jedwab, Wołowiec 2008.
** H. Müller, Dziś wolałabym siebie nie spotkać, Wołowiec 2004.


czwartek, 11 sierpnia 2016

Wrażenia z lektury: „Wszystko, co lśni” Eleanor Catton


Praca nad ponad 900-stronicowym „Wszystko, co lśni” zajęła autorce pięć lat. Przez ten czas Eleanor Catton tworzyła tysiące notatek do powieści i budowała samą powieść. Poświęcenie i trud pisarki został nagrodzony, gdy przyznano jej nagrodę Bookera, tym samym czyniąc ją najmłodszą laureatką w dziejach tego wyróżnienia.
Akcja książki dzieje się w latach 60. XIX wieku w Nowej Zelandii w miasteczku Hokitika. Jest to czas, gdy nowozelandzką ziemię i przebywających tam ludzi trawi gorączka złota. Hokitika staje się obserwatorem często nie mających w sobie nich chwalebnego ludzkich dążeń. Razem z nowo przybyłym do miasta adwokatem Walterem Moodym wkraczamy w świat poszukiwaczy złota i tych, którzy przypadkowo lub celowo mają z tym światem coś wspólnego; będziemy obcować z bogaczami i nędzarzami, prostytutkami i przedsiębiorcami, Chińczykami i Maorysami. Moody przypadkiem trafia na naradę dwunastu mężczyzn, którzy zdają relacje ze swojej wiedzy na temat tajemniczych wydarzeń, które ostatnio miały miejsce, takich jak nagła śmierć żyjącego na uboczu byłego poszukiwacza złota, próba samobójcza prostytutki Anny Wetherell i zniknięcie Emery’ego Stainesa, którego uważa się za człowieka posiadającego fortunę. Część, w której kolejni mężczyźni przedstawiają swoje wersje zdarzeń i domysły jest bardzo obszerna; można się w niej trochę pogubić i nią znużyć.

Na okładce widnieje napis: „Jednocześnie powieść wiktoriańska i literacki thriller. […]”. I rzeczywiście „Wszystko, co lśni” czerpie pełnymi garściami z realistycznej powieści wiktoriańskiej; znajdziemy tu precyzyjność opisów, wszechwiedzącego narratora, złożoną fabułę, bogate tło obyczajowo-społeczne i poprzedzające właściwe rozdziały streszczenia wydarzeń, które nastąpią. Eleanor Catton nie omieszka jednak zawrzeć w swojej powieści elementów zaświadczających, że podczas pisania towarzyszy jej świadomość korzystania z XIX-wiecznej tradycji powieści wiktoriańskiej. Krótkie, pisane kursywą opisy, mających nastąpić wydarzeń, w miarę zbliżania się ku końcowi książki zaczynają opisywać zdarzenia, których, czytając dany rozdział, w tymże rozdziale nie znajdziemy. Objętość rozdziałów stopniowo się zmniejsza, aż w końcu świat przedstawiony rozprasza się –  gęsta, drobiazgowo opisująca przedmioty i bohaterów narracja przemienia się w narrację pełną niedopowiedzenia. Catton, za pomocą gry pisanymi kursywą streszczeniami, porozumiewawczo mruga do czytelnika, mówiąc: patrz, to tylko taka konwencja. A czy „Wszystko, co lśni” jest także thrillerem? Raczej nie. Owszem, są tu fragmenty, w których groza i napięcie dochodzą do głosu, ale nie poczujecie aż tak wielu dreszczy, ilu moglibyście się spodziewać, czytając prawdziwy thriller.










Bardzo ważną rolę w powieści odgrywa astrologia, na której niestety ani trochę się nie znam, więc czytając, przeoczyłam zapewne kilka istotnych dla zrozumienia książki kwestii. Wiem tylko tyle, że bohaterowie są przyporządkowani planetom i gwiazdom, co nie pozostaje bez wpływu na ich życie; rozpiska tych przyporządkowań zamieszczona jest przed rozpoczęciem powieści. Akcja zaś rozpoczyna się 27 stycznia 1866 roku, na chwilę przed miesiącem, w którym nie występuje pełnia księżyca, czyli miesiącem synodycznym. Dopiero w 2066 roku wystąpi ponownie taki miesiąc.
Odwołanie do astrologii i misterność zdań wprowadza do powieści nastrój tajemnicy – tajemnicy dotyczącej międzyludzkich relacji, przyjaźni, miłości i przeznaczenia. Oprócz zagadki kryminalnej – jak najbardziej rozwiązywalnej – mamy tajemnicę, czyli coś, czego nie da się rozwiązać za pomocą rozumu.


Powieść jest bardzo gruba, to chyba najgrubsza książka, jaką czytałam; autorka opisuje wszystko szczegółowo: od bohaterów i ich strojów po przedmioty, domy i przyrodę, a także porusza wiele wątków. Jest to zarazem zaleta i wada „Wszystkiego, co lśni”, bo z jednej strony czytelnik ma możliwość absolutnego zanurzenia się w kreowanym świecie, a z drugiej strony ta skrupulatność opisów i wielowątkowość rozbija napięcie. Musimy sporo się naczytać i naczekać, żeby doczekać się w końcu rozwiązania choć jednej zagadki.
Na Youtubie oglądałam wywiady z Eleanor Catton, które mnie zauroczyły. Catton wydaje się bardzo skromna i ma tak szczery i dobry uśmiech, że od razu chciałoby się z nią zaprzyjaźnić. (A może tylko ja tak mam? :P) Pisarka pojawi się na Festiwalu Conrada, który rozpoczyna się 24 października w Krakowie. Bardzo chciałabym tam być, by móc zobaczyć autorkę na żywo, może się uda. ;)

sobota, 6 sierpnia 2016

„Podróże z owocem granatu” Sue Monk Kidd i Ann Kidd Taylor




Odkąd przeczytałam „Sekretne życie pszczół”, wiedziałam, że niebawem przyjdzie dzień, w którym sięgnę po jakąś inną książkę Sue Monk Kidd. Nie wiedziałam jedynie, że sięgnę po pozycję, która będzie wspólnym dziełem Sue Monk Kidd i jej córki, Ann Kidd Taylor. „Podróże z owocem granatu” to książka autobiograficzna – dziennik fizycznej wędrówki po Grecji, Francji i Turcji i duchowej podróży w głąb siebie.
22-letnia Ann staje się kobietą bardzo zagubioną i nieszczęśliwą po tym, jak zrywa z nią chłopak, a jej zgłoszenie na podyplomowe studia z historii starożytnej Grecji spotyka się z odmową. Natomiast jej matka, Sue, zaczyna coraz bardziej zdawać sobie sprawę z tego, że nie jest już kobietą młodą, jej relacje z córką nie są tak bliskie, jak by tego pragnęła, a jej pisarska wena uległa (tymczasowemu?) wyczerpaniu. Obie kobiety przeżywają jakąś utratę i muszą „zejść do podziemi”, by znaleźć odpowiedzi na dręczące je pytania. Sue Monk Kidd i Ann Kidd Taylor podzieliły „Podróże z owocem granatu” na trzy części: „Utratę”, „Poszukiwania” i „Powrót”. Nie sposób nie skojarzyć tytułów tych części z symboliką mitu o Demeter i Persefonie, który jest wielokrotnie przywoływany przez autorki na kartach ich książki. W „Podróżach z owocem granatu”, oprócz Demeter i Persefony, spotkamy też inne kobiece postaci pochodzące z mitologii i historii, takie jak: Maria, matka Jezusa, św. Anna, Atena, Hestia, Afrodyta i Joanna D’Arc. Historie tych kobiet i przypisywane im cechy pomagają Sue i Ann w ich poszukiwaniach własnej definicji kobiecości, budowaniu tożsamości i dotarciu do najgłębiej skrywanych, nieuświadomionych pragnień.
Podróże autorek miały miejsce w latach, gdy Sue Monk Kidd pracowała nad „Sekretnym życiem pszczół”, dlatego też wiele jest w „Podróżach z owocem granatu” odwołań do pracy nad „powieścią o pszczołach”, jak ją nazywa pisarka. Wielbiciele „Sekretnego życia pszczół”, czytając dziennik z podróży matki i córki, mają możliwość lepszego zrozumienia znaczenia Czarnej Madonny dla pisarki. Za najbardziej odkrywczy i oryginalny wątek „Podróż z owocem granatu” uważam prowadzone przez Sue Monk Kidd duchowe poszukiwania Boga o kobiecym obliczu. Ta metafizyczna pielgrzymka autorki, mająca na celu odkrycie żeńskiej boskości, z pewnością zaintryguje kobiety.

Sposobu opowiadania obu autorek, mimo odwoływania się do ważnych symbolów, nie cechuje przesadna erudycja i stylistyczne napuszenie. Dziennik podróży Sue Monk Kidd i Ann Kidd Taylor jest napisany stylem klarownym, bardzo osobistym i kobiecym. Mimo że autorki skupiają się przede wszystkim na swoim życiu wewnętrznym, to potrafią zachować otwartość na drugiego człowieka; zwracają uwagę na ważność relacji z najbliższymi. Psychiczne wiwisekcje pisarek nie są egzaltowane i przestylizowane, co chyba często zdarza się w przypadku męskich autorów. Chociaż w „Podróżach z owocem granatu” akcja nie jest stawiana na pierwszym miejscu i nie znajdziemy tu zapierających dech wydarzeń, to książkę czyta się z rosnącym zaciekawieniem dotyczącym losów matki i córki. To bohaterki, do których można się bardzo przywiązać, szczególnie jeśli jest się kobietą w wieku Sue lub Ann. Ja na przykład bardzo przywiązałam się do Ann – jej odczucia i rozterki są mi bardzo bliskie i myślę, że nie tylko mi. ;)