niedziela, 26 czerwca 2016

Wakacje ze Stasiukiem lub Petrignani


Są dwie możliwości: albo nie jedziesz nigdzie na wakacje, bo (tu wymieniasz powody), albo jedziesz do (tu wymieniasz gdzie). W obu przypadkach możesz sięgnąć po książkę Andrzeja Stasiuka lub Sandry Petrignani. Stasiuk i Petrignani są trochę melancholijni, ale nie patologicznie melancholijni, i wywołują duchy, choć nie są astrologami.

Andrzej Stasiuk ma awanturniczą duszę, która zmusza go do błąkania się po miejscach nieoczywistych, do których z rzadka ktoś się zapuszcza. W książce „Jadąc do Babadag”, za którą otrzymał Nagrodę Literacką Nike, pisze: „Niewykluczone, że wszystko, co napisałem do tej pory, zaczęło się od tej fotografii. Jest rok 1921 w niewielkim węgierskim miasteczku Abony, siedem kilometrów na zachód od Szolnok. W poprzek ulicy idzie niewidomy skrzypek i gra. Prowadzi go kilkunastoletni bosy chłopak w kaszkiecie. (...) Od czterech lat prześladuje mnie to zdjęcie. Dokąd się nie wybiorę, szukam jego trójwymiarowych i barwnych wersji, i często wydaje mi się, że znajduję.” 
Pisarz szuka tych spełnionych w materialnej rzeczywistości wersji starej fotografii ze skrzypkiem, odwiedzając Rumunię, Słowację, Albanię, Mołdawię i Węgry. To kraje, w których nadal istnieją przestrzenie zawieszone jakby w próżni; bezczynne, a zarazem wypełnione niespotykanym nigdzie indziej ładunkiem pierwotnej swobody. Ludzki czas historii zdaje się omijać szerokim łukiem te bezkresne tereny, których sennego ducha autor stara się zamknąć na kartach „Jadąc do Babadag”. Niewiele jest w książce Stasiuka faktów, pisarz przede wszystkim daje upust swoim wrażeniom z podróży po nieoswojonych przez człowieka obszarach południowo-wschodniej Europy. Są tu relacje ze spotkań z mieszkańcami tej postrzeganej powszechnie jako gorsza i zacofana części Europy, społeczne i polityczne przemyślenia autora, a przede wszystkim zapisy emocji, które wyzwalają w pisarzu naznaczone brzydotą i rozkładem przestrzenie. Nie wolno czytać „Jadąc do Babadag” szybko i naraz, bo grozi to znużeniem, raczej należy wydzielać sobie porcje tekstu, smakować zdania powoli jak szkodliwy, gdy zje się go za dużo, deser. 
Sandra Petrignani natomiast spełniła marzenie niejednego czytelnika i odwiedziła domy sześciu niesamowitych kobiet: Grazii Deleddy, Marguerite Yourcenar, Colette, Alexandry David-Neel, Karen Blixen i Virginii Woolf. Owocem tych podróży włoskiej pisarki stała się książka „Domy pisarek”. Domy w opowieści włoskiej autorki nie są martwymi muzeami, życiorysy pisarek ożywają pod piórem Petrignani. Każda z bohaterek książki odznacza się silną osobowością, często bardzo złożoną i będącą przyczyną licznych cierpień i trudnych relacji. Autorka nie bazuje na sensacjach z życia pisarek, ale z empatią podchodzi do każdej z nich, tworząc żywą, a zarazem liryczną opowieść o każdej z autorek. „Domy pisarek” to książka sentymentalna, przeznaczona do czytania letnimi wieczorami przy mrożonej herbacie z cytryną. Autorka we wstępie książki pisze: „Czytając opowiastkę Blixen, zrozumiałam powód, dla którego napisałam tę książkę: chciałam, obserwując ukryty wzór ludzkich losów, wychwycić coś z własnego. Chciałam dowiedzieć się, czy warto, jak pisze Karen Blixen do brata, „wpaść we wszystkie te doły i krążyć jak głupia wokół stawu”, i czy rzeczywiście na koniec widzi się „wyraźną sylwetkę bociana”. 
Alexandra David-Néel
Colette


















Żeby dowiedzieć się, co dokładnie ma na myśli włoska pisarka, cytując Karen Blixen, zajrzyjcie do „Domów pisarek”.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz